Jestem 25-letnią Ślązaczką, kulturoznawczynią z ambicjami na doktorat, osobą queer w prawie dwuletniej relacji z kobietą, jednak być może przede wszystkim osobą z niewidoczną niepełnosprawnością.
Moja niepełnosprawność powstała w wyniku choroby nowotworowej, którą zdiagnozowano u mnie, kiedy miałam 13 lat. I choć obecnie badania mam dobre, lekarze nieśmiało mówią o końcu choroby, ja — która dorastałam z łatką „chorej na raka dziewczynki” — dopiero teraz, z dystansu czasowego, widzę psychologiczną i społeczną złożoność mojego doświadczenia: zachorowania na raka w tak młodym wieku, dorastania i wchodzenia w dorosłość w świecie, który tematu raka boi się jak ognia, bo powszechnie „rak = wyrok śmierci”.
Kiedy poszłam na studia, zaczęłam natrafiać na przykłady społeczno-kulturowych rozważań o chorobie i niepełnosprawności. Dlatego też po latach wstydu i prób „nadganiania” moich pełnosprawnych rówieśników, jakiś czas temu podjęłam decyzję, żeby tak chorobę nowotworową, jak również moją wtórną niepełnosprawność, otwarcie uznawać za istotne części tego, kim jestem.
Jednak w życiu codziennym bardzo często mierzę się z wyobrażeniami na temat osób z niepełnosprawnościami, do których zupełnie nie pasuję. Ludzie za niepełnosprawnych często uznają tylko tych, którzy jeżdżą na wózku, są po amputacji kończyny, czy mają zespół Downa. Słowem, wyraźnie odróżniają się od tych, których postrzegamy za pełnosprawnych. Jeśli chciałabyś/chciałbyś dowiedzieć się, jak to jest wyglądać na „zbyt zdrową”/„za mało niepełnosprawną” i z czym to się wiąże na codzień — serdecznie zapraszam Cię do rozmowy.